niedziela, 17 lipca 2016

Alicja częstuje się muchomorem

Większość (niestety) adaptacji powieści Carrolla, które przeznaczone są dla najmłodszych czytelników, pisanych jest tak, jakby ich autorzy:
1. obejrzeli już BARDZO dawno temu kreskówkę Disneya i wyjmowali z odmętów pamięci co bardziej charakterystyczne sceny;
2. przeczytali jakiś czas temu powieść Carrolla i odtwarzają sobie lajtowo fabułę, bez zbędnego przywiązania do szczegółów;
3. nie zrobili w ostatnim czasie ani jednego, ani drugiego, a źródło ich wiedzy o Krainie Czarów to wielka zagadka.
No, może przesadzam. A może nie, bo fabularnych potworów, które spłycają i wykoślawiają powieść Carrolla jest niestety mnóstwo.
Oto jeden z takich przykładów:
Seria Bociek Wojtek opowiada, Wydawnictwo Jedność, wydanie II (2016). Zabrakło nazwiska autora tekstu (typowe) i ilustratora (nie dziwię się, nie ma się czym chwalić).
A fabuła przedstawia się z grubsza tak: "Pewnego dnia dziewczynka o imieniu Alicja zmęczona długim spacerem po łąkach, położyła się pod drzewem i zasnęła. Jej siostra w tym czasie oddaliła się w poszukiwaniu kwiatów". No to początek, kompletnie obcy powieści Carrolla, już mamy. Obok śpiącej Alicji przechodził ( oddaję honor: śpiesznym krokiem) Biały Królik i Alicja (uwaga!) zbudziła się i podążyła za nim. Ale co my tu mamy! Nie do nory królika wpadła, a do... studni! Gdy już spadła wgłąb ziemi, zobaczyła salę z dużą ilością drzwi. Jedne z nich przemówiły do niej (a, to już Disney się kłania do pasa i lekko podśmiechuje), że jest za duża i nie może wejść. Potem nastąpiła tradycyjna procedura zmian wzrostu, pojawiło się nawet jezioro łez, a potem jak gdyby nigdy nic, dziewczynka po prostu: "wyszła z kałuży i skierowała się w stronę miejsca, z którego dochodził dźwięk". Autor adaptacji nie pominął oczywiście przygody w domku Białego Królika, z zaraz po niej Alicja spotkała się z... robakiem (tak, moi mili, robak - nie Pan Gąsienica, bo w końcu po co trzymać się oryginalnych nazw postaci, nie?). Mało tego, ów robak siedzi na... muchomorze, którym zresztą częstuje się jak gdyby nigdy nic Alicja. Ale, ale! Kiedy pojawia się zwinięty w kłębek Pan Kot (bez uśmiechu, za to ze znikaniem), następuje wymiana najważniejszych słów z powieści:
"- Dlaczego pan uważa, że jestem szalona? - zaciekawiła się Alicja?
- Nie dotarłabyś aż tu! - odpowiedział Kot i zniknął"
No i chwała Gallowi Anonimowi za to, że tego dialogu nie zniekształcił. 
Gorzej ma się jednak sprawa z Szalonym Podwieczorkiem. Kapelusznik z czapką a la potterowska tiara i sumiastym wąsiskiem, częstuje Alicję... winem, wyręczając w tym Marcowego Zająca (który wszakże częstuje nieistniejącym winem w oryginale).  Sęk w tym, że ten absurdalny dialog z winem w roli głównej jest tu zupełnie wypaczony. Ale to, co się dzieje w różanym ogrodzie, przechodzi ludzkie pojęcie: Alicja sama maluje róże (bo na jej widok karty uciekają), królowa z trwałą ondulacją i w niebieskiej (sic!) sukni od razu każe Alicji ściąć głowę. Odbywa się jednak proces, a finał pozostaje już mniej więcej wierny oryginałowi. Alicja budzi się oczywiście, a talia kart okazuje się spadającymi liśćmi. I byłoby to może do przyjęcia, gdyby nie fakt, że przecież Alicja zdążyła już raz zasnąć i obudzić się, więc coś się autorowi (lub autorce) adaptacji z tymi snami ewidentnie pokręciło.
Brak słów, żeby wyrazić zdumienie nad tym, co wydawnictwa wyczyniają z oryginalnym tekstem. Brak słów, by wyrazić głupotę autorów tych adaptacji. Pomijam oczywiście potwornie kiczowatą warstwę graficzną, której aż nie chce się komentować. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz