Zacząć
trzeba od rzeczy najważniejszej – powieść Dom po drugiej stronie lustra napisała prawnuczka Alicji Liddell. I już ten jeden fakt czyni tę książkę
wyjątkową. Czy coś jeszcze?
Kiedy
wyobrażam sobie siedmioletnią dziewczynkę, która stawała „po drugiej stronie”,
oddzielona ogromnym aparatem od autora Alicji w Krainie Czarów, myślę przede
wszystkim o książce Alicja w krainie rzeczywistości Melanie Benjamin.
Monumentalnej, wstrząsającej, czasowo rozlanej na niemal całe życie dziewczynki
próbie odtworzenia wydarzeń, które przyczyniły się do powstania Krainy Czarów.
Powieść ta wstrząsnęła mną do głębi – nie historią (choć to też), ale
portretami Carrolla i małej (a potem dorosłej) Alicji – pogłębionymi psychologicznie,
tragicznymi, niejednoznacznymi. Szczególnie wstrząs ten dotyczył postaci pana
Dodgsona. Długo, oj długo nie mogłam dojść do siebie po tej lekturze. Biorąc więc
do ręki propozycję Vanessy Tait, mimowolnie porównywałam ją z „wersją wydarzeń”
Melanie Benjamin.
Ciężko te historie – choć dotyczą tych samych wydarzeń i tych
samych bohaterów – tak bezkrytycznie porównać. Choć obie zamykają się w podobnej
ilości stron – pierwsza obejmuje całe życie Alicji Liddell, druga zaś w
zasadzie koncentruje się na kilku epizodach i nieśmiałym, mglistym spojrzeniu w przyszłość bohaterów. Dodatkowo
propozycja prawnuczki Alicji pisana jest z perspektywy guwernantki dziewczynek –
panny Prickett, i to ją właśnie czyni główną bohaterką. Może to i dobrze;
dzięki temu wspólne sprawy Alicji i pana Dodgsona oraz to, co najważniejsze –
okoliczności powstania genialnej książki dla dzieci – zamykają się w kilkunastu
soczystych epizodach. Autorce nie udało się stworzyć co prawda tak
poruszających i tak bardzo psychologicznie rozbudowanych postaci jak u Melanie
Benjamin, ale na pewno udało jej się w wielu momentach „trafić w sedno” i tych dziwnych
wiktoriańskich czasów, i tej dziwnej przyjaźni. Ot, chociażby fragmenty pokazujące bunt małej Alicji
przeciw konwenansom i absurdom wiktoriańskiego wychowania. Podoba mi się ta
perspektywa guwernantki – choć to nadal tylko jedna z wielu wersji wydarzeń.
Wszak nie wiemy i nie dowiemy się już, co tak naprawdę zdarzyło się między
butną dziewczynką, która nie akceptowała czasów, w jakich przyszło jej żyć, i
jąkającym się matematykiem, który równie mocno jak ona odstawał od swoich
czasów. Początkowo
powieść wydaje się słaba – i językowo, i fabularnie, po jakimś czasie jednak
czytelnika pochłaniają te dziwne rozgrywki między bohaterami książki – nie do
końca zrozumiałe samych bohaterów, którymi rządzą dziwne porywy serca.
Wspaniałe są także wstawki odwołujące się do tego najważniejszego tekstu –
czyli samej „Alicji w Krainie Czarów”.
Delikatne aluzje do motywów, które pojawiły się w tej przedziwnej
krainie. Mimo to powieść nie wnosi do „sprawy Alicji” niczego nowego, nie
stawia jej w nowym świetle, nie uzurpuje sobie prawa do jedynej słusznej wersji
wydarzeń – to kolejna fantazja na ten temat. Warto ją oczywiście przeczytać –
to nie ulega wątpliwości. Wiecie dlaczego przede wszystkim? Kiedy porówna się obie te beletrystyczne
wersje z biograficzną książką Lewis Carroll po obu stronach lustra, ma się w
głowie kompletny mętlik, kim tak naprawdę był i JAKI był Charles Ludwidge
Dodgson. Odnoszę wrażenie, że wielebny Dodgson z dokumentów, które po nim
zostały, i z tych powieściowych zmyśleń, to dwie dramatycznie różne osoby. A
jednak chciałoby się, żeby był właśnie taki, jak w tych powieściach – okrutnie
rozdarty i tragiczny… Wzbudzający współczucie i niepozostawiający obojętnym. Nikogo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz